7.06.2016

#0 Martwa cisza

 Promienie wschodzącego słońca rozświetliły posturę Matta. Chłopak stał na dachu wieżowca, mając pod sobą całe Chicago. Płakał, nie wydając z siebie żadnego dźwięku. Jego twarz wykrzywiona była w udręce. Cierpiał, otoczony absolutną, martwą ciszą.

 Tamtego lata, po miesiącu ulew, temperatura na terenie całego kraju sięgała rzędu czterdziestu stopni Celsjusza w cieniu. Upał był nie do zniesienia, a ludzie, nieprzystosowani do takich warunków wymyślali coraz dziwniejsze sposoby na ochładzanie organizmu. Otwarte zamrażalki czy całodobowo włączone fontanny były niewystarczające.
 Nie tylko w Stanach odnotowano pogodowe anomalia. W Indiach słupek rtęci wskazał rekordowe dla tych rejonów pięćdziesiąt osiem stopni Celsjusza. Tak było na całym świecie. Zniszczone suszą plony, zerwane tamy po wcześniejszych ulewach, niekończące się pożary lasów, od których nie było ucieczki – ludzkość myślała, że spadła na nich straszliwa klęska. Lecz ta miała dopiero nadejść.
 Wszystko zaczęło się z początkiem września. Wraz z uspokojeniem warunków atmosferycznych, niemal wszędzie mówiło się o pladze moskitów. Skala problemu sięgnęła tak kolosalnych rozmiarów, że w mediach oraz w społeczeństwie przebiła temat dopiero co ukończonej wojny w Arabii Saudyjskiej.
 Ataki muszek piaskowych czy komarów, prócz swojej liczebności i rozjuszającego charakteru, w żaden sposób nie zagrażały ludzkim życiom. Dopiero po kilku tygodniach niepozorna inwazja moskitów zabrała życie dziesiątkom tysięcy osób. Epidemia leiszmaniozy, jakiej nie znał świat, w zaledwie miesiąc obiegła cały glob.
 Po ogólnym osłabieniu organizmu następowała wysoka gorączka oraz krwawienia z nosa i gałek ocznych. Skórę pokrywał biały trąd, a owrzodzenie w niecałą dobę po wystąpieniu maligny potrafiło pokryć znaczną część ciała. Niezależnie od rasy ludzkiej, karnacja szarzała, włosy wypadały garściami, a destrukcja chrząstek oraz tkanek miękkich nosa, podniebienia i warg oszpecały wszystkich zarażonych – po noworodki aż po starców. Choroba nie oszczędzała także zwierząt, zarówno tych udomowionych, jak dzikich.
 Lekarze w przepełnionych szpitalach rozkładali ręce, gdy leczenie parenteralne Pentostamem, czy drugorzędną Pentamidyną, Paromomycyną i Ketokonazolem nie przynosiło żadnych skutków. Odmiana leiszmaniozy, jaka nawiedziła Ziemię, okazała się odporna także na skuteczną, lecz drogą kurację antybiotykową z amfoterycyną B. Postawione na nogi WHO w pocie czoła pracowało nad szczepionką przeciwko pandemii, jednakże w trakcie eksperymentów, pasożytnicza choroba wymknęła się spod kontroli.
 Choroba objawiała się u kolejnych, uważanych wcześniej za niezarażonych ludzi, natomiast zwierzęta zaczęły wykazywać nadmierną agresywność: psy i koty rzucały się na swoich właścicieli, a nieoswojone ssaki, uprzednio unikające zgiełku, rozszalałymi stadami szarżowały centra miast.
 Jednak w całym tym rumorze, pełnym paniki i obaw, ukazał się promyk nadziei – ktoś wyzdrowiał.
 Choć zdewastowane ciało pacjenta oszpeciło go permanentnie, ponad czterdziestostopniowa gorączka została zbita, zanim nastąpił zgon. Temperatura ciała chorego zaczęła spadać w szaleńczym tempie, a lekarze, bliscy pacjenta oraz obserwujący go cały świat uznali to za zapowiedź nadchodzącego ocalenia. Dlatego też, kiedy sprawa raptem ucichła, wielu przeciętnych zjadaczy chleba zaczęło snuć przeróżne teorię. Jednak chyba nikt nie spodziewał się czegoś takiego.
 Uzdrowieni ujawnili się znienacka, a ich liczba gwałtownie wzrastała z każdą godziną. Ich rozpalone od wielu dni ciała doznały krytycznej hipotermii, lecz sprawdzenie pozostałych objawów ochłodzenia stanowiło ogromne zagrożenie – z nieznanych nikomu powodów wszystkie te osoby, otumanione letargiem, w napadzie szaleństwa atakowały każde żywe stworzenie, napotkane na swojej drodze. Nie rozpoznawali swoich bliskich, nie docierały do nich słowa. Byli jak zwierzęta, zarażone leiszmaniozą; choroba wcale nie ustąpiła, a poddała się jeszcze groźniejszej mutacji.
 Niedługo potem pandemia nabrała zbyt dużych rozmiarów, by wszystko funkcjonowało jak dawniej. W fabrykach brakowało ludzi do pracy, upadały różne instytucje. Na ulicach było coraz niebezpieczniej; w siedemdziesięciu czterech krajach służby wyznaczyły godzinę policyjną i walczyły z tłumem grabieżców sklepów, nie rzadko już zamkniętych z powodu choroby pracowników i właścicieli. Upadły sieci telefoniczne, komunikacja miejsca, media, następowały komplikacje z dostawą prądu.
 Kiedy w zaledwie miesiąc infekcja dotknęła ponad dziewięćdziesiąt procent społeczeństwa, a władze przestały funkcjonować, wszyscy zrozumieli, że to koniec świata, jaki dotąd znali. Koniec świata przyjaznemu ludziom.
 Pomimo tego znaleźli się tacy, którzy nie potrafili się pogodzić z porażką. Jednym z nielicznych był Victor Nowak, epidemiolog polskiego pochodzenia. Udało mu się wynaleźć szczepionkę na podstawie Miltefosiny, mogącą salwować garstkę ocalałych. Lek nie działał jednak na zarażonych, których agresja oraz niewrażliwość na bodźce przerosła najśmielsze oczekiwania. W oczach zdrowych jednostek, których było coraz mniej, ludzkość stała się widmem dawnych ja. Zdawało się, że ich ciałami, w których nastąpiło drastyczne zwolnienie pracy wszelkich narządów, kieruje instynkt przetrwania. Byli wynaturzeni. Prócz śmierci, nadal nie było lekarstwa na „gorączkę szaleńca”, jednak jej śmiertelność spadała z każdym dniem.
 Victor Nowak postanowił być tym, który zwiększy szansę na odbudowę ludzkości. Szukał ostatnich zdrowych, by przekazać im wynalezione panaceum. Pragnął w ten sposób udowodnić – być może głównie sobie – że jeszcze nie wszystko jest stracone. Głęboko wierzył, że jest jeszcze szansa na lepsze jutro.

 Matt otarł łzy, spoglądając w dół. Patrzył, jak po ulicach postapokaliptycznego Chicago przechadzała się horda „wynaturzonych”. Wyobrażał sobie kakofonię pełną agonii, która z tej wysokości nie dobiegała do jego uszu. Wyobrażał sobie jęk Victor Nowaka, swojego ojca, który minionej nocy zginął na jego oczach podczas szukania ostatnich ocalałych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

By Yasha z TzS